Siedzę wygodnie w miękkim kinowym
fotelu.
Obok mnie siedzi mój
przyjaciel-choć boję się ostatnio używać tego określenia.
Oglądamy z zaciekawieniem film, nie
mam pojęcia tak naprawdę o czym,
mimo wszystko śmiejemy się
wspólnie z niego.
Dlatego wnioskuję, iż musi to być
komedia.
Nie mogę opanować głupawki
śmiechu.
Mój kumpel również nie może się
powstrzymać, nasze głosy roznoszą się echem po ciemno przytulnej
sali kinowej.
Nagle na ekranie pojawia się
ciemność, a do sali wbiega rozwścieczony ochroniarz.
Wszyscy wychodzą, sugeruję, że to
jak zawsze przez nas.
My również wybiegamy, gubimy się
po drodze.
Znajduję się przed wejściem do
pomieszczenia sama, rozglądam się nerwowo na boki.
Po mojej lewej stronie zza rogu
wygląda JEGO twarz.
Patrzy na mnie i dopala jointa ze
stoickim spokojem.
Ignoruję go i ruszam przed siebie.
Krążę ulicami, przyśpieszam
kroku. Znam te ulice, wszystkie są takie podobne.
Zaczynam biec, a owe ulice rozmywają
się, zawracam i dobiegam do punktu wyjścia.
Tym razem zagubiona, widzę jak ON
siedzi na schodach budynku- kina.
Siedzi ze swoją dziewczyną, i
bratem. Razem palą blanta. Śmieją się ze mnie.
On patrzy na mnie swoimi jasno
błękitnymi jak morze oczami, i śmieje mi się w twarz.
Budzę się cała
spocona. Odruchowo patrzę na łapacz snów. Co się stało? Myślę
sobie. Nie zawodził mnie wcześniej. Dziś drugi dzień. Znowu
lenistwo wzięło w górę. Nie mogłam obudzić się z tego
cholernego koszmaru. Na zegarku jest 9:30. Wstaję, zakładam dres,
muszę to jak najszybciej odreagować. Wybiegam z domu. Robię
standardową rundkę 10-cio minutową. Tym razem biegnę efektywniej,
żywiej. Uciekam przed koszmarem nocnym. Odganiam się od niego,
staram się nie myśleć o NIM, jednak on dalej jest w mojej głowie.
Sto pytań do głowy przychodzi mi odnośnie jego osoby. Zaciągam
się mocniej powietrzem, rześkim, wiejskim wiatrem. Pachnie lasem.
Dobiegam do domu, zmęczona. Szybko szykuję śniadanie wiedząc, że
zaspałam.
Dziś jedziemy na
zakupy z mamą.
Stwierdzam z
czystym sercem że misja zakupów powiodła się prawidłowo. Nowe
ubrania do szafy, obiad z mamą na mieście, liczone kalorie,
wszystko się zgadza. Wracamy pod wieczór z niedzielnych voyagy, i
namawiam matkę na rower. Trasa po lasach, trochę hardcorowa jak na
moją matulę, dla mnie w sam raz. 8 km zrobione. Mało, ale kompan
mój chciał już wracać. Dobiłam się sprintem na 50 m. w jedną i
truchtem 50 m w drugą, plus brzuszki, hantle, pompki i przysiady.
Czyli standardowo. Czekam na drążek, nie mogę się doczekać,
kiedy przeprowadzę się znowu do Częstochowy i zamontuję go na
łączniku. Będziemy się ze współlokatorką podciągać.
Tęsknię za nią.
Tak zastanawiam
się, czy kiedy wrócę do Częstochowy na stare śmiecie, do
„przyjaciół”, akademickiego życia, czy choć trochę odciągnie
mnie to od wszystkich myśli?
Kolacja, wanna i
spać. Znowu się modlę. Mój stały program życia ostatnimi czasy.
Rozmawiam z Bogiem, jak zawsze dziękuję mu za dzień pełen
możliwości, i proszę o zdrowie i ochronę dla mojej rodziny.
Powtarzam 3 razy listę osób, które jeszcze spotkam, i wyrównam
rachunki. Zasypiam.
Kolejnej nocy znowu
widziałam JEGO twarz. Tym razem jak za mgłą. Budzę się
spokojniejsza. Patrzę na łapacz snów i zastanawiam się czy to
jego moc mnie jednak chroni. Jest 5:05 rano. Idealnie. Dres na dupę
i do biegania. Wracam, moja matka już gotowa robić śniadanie.
Szykujemy się do pracy. Zawożę matulę do sklepu, pomagam jej
rozłożyć towar i ruszam załatwiać sprawy codziennego człowieka.
O zgrozo. Nienawidzę spraw bankowości, prawnych i jeszcze innych
nudziarzy, wiem że to formalności, które należy zachować by coś
osiągnąć. Po południu udaje mi się załatwić 1/2 tego co
powinnam, wracam po matulę do sklepu zmęczona. Nie tego oczekiwałam
po sobie. Jeszcze czeka mnie sromotny wpierdol od samej siebie na
treningu. Odpuszczam bieganie, bo zaczyna padać. Robię brzuchy,
pompki, hantle, przysiady. Zasiadam do książki. Szybko mnie nuży,
więc włączam ten pieprzony odbiornik telewizyjny. Serial, serial,
serial. Nic nowego. Wolę jednak kąpiel i melisę. Zasiadam z
kubkiem melisy w ulubionym szlafroku, w którym ON skomentował, iż
wyglądam słodko. Na to wspomnienie uśmiecham się mimowolnie.
-Aniu, skarbie, nikogo nigdy nie
kochałem tak jak ciebie, uwierz mi. Było wiele kobiet. Na żadnej
punkcie nie oszalałem tak jak na twoim. - mówi do mnie stykając
czoło z czołem, patrząc i przeszywając mnie na wskroś błękitem
nieba oczami.
-Ja też świruję kochanie...-
mówię szeptem.
Bóg,
honor, ojczyzna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz